Czy powinniśmy odejść od tradycyjnego sposobu nauczania?

01.06.2019 – 15:39

Bez zbędnego przedłużania: zgodnie z prawem nagłówków Betteridge’a, odpowiedź brzmi: nie. Nie możemy odejść od tradycyjnego sposoby nauczania, ponieważ cały kłopot z edukacją, na każdym poziomie, bierze się z tego, iż nie stosujemy tradycyjnego sposobu nauczania. To, co obecnie jest stosowane w szkołach, to szkoła na modłę pruską, czyli najgorsze możliwe, gdyż opiera się na pamięciowym i syntetycznym opanowywaniu faktów, przekreślając zdobycze dydaktyki sięgające nie tylko czasów Sokratesa, ale i świtu ludzkości. Taki system nauczania ma około 200 lat i biorąc pod uwagę, iż historia nauczania ma lat 10000, to trudno go nazwać tradycyjnym.

Jestem starym belfrem, już jako dziecko zbierałam koleżanki i uczyłam je łaciny, chemii, biologii, angielskiego, w domu miałam całkiem nieźle wyposażone laboratorium chemiczne, na pokazy przychodzili również dorośli, prowadziłam zajęcia na Politechnice Poznańskiej, na UAM oraz w kilkunastu innych uczelniach i krajach świata. Lubię uczyć i podobno umiem uczyć, zaś sprawy nauczania są mi bardzo bliskie, bo od nauczania zależy nasza przyszłość, dlatego czuję się w obowiązku nieco powymądrzać w tym temacie. Warto też wspomnieć, że niedawno stoczyłam, i oczywiście przegrałam, bitwę o pewien przedmiot, z władzami mojego Wydziału.

Uważam, że powinniśmy wrócić do korzeni i przywrócić tradycyjne nauczanie, metodami sięgającymi zarania dziejów. Od czasów, gdy człowiek pierwszy raz, świadomie, uderzył kamieniem o kamień, nauczanie wyglądało następująco: człowiek, który coś umiał, siadał z grupką ludzi, którzy się chcieli tego nauczyć, po czym tłumaczył im jak to zrobić, jak to działa (jeśli to wiedział), opowiadał im o swoich doświadczeniach z daną rzeczą i “sprzedawał lifehacki”. Rysował, nie miał tablic multimedialnych i Power Pointa (dzięki bogu, bo byśmy nadal łupali kamienie), rysował najpierw za pomocą patyka na piasku, następnie ochrą i węglem na ścianie skalnej, później rylcem na glinianej tabliczce, a w końcu kredą na tablicy. Uważam, z całą stanowczością, że największym, materialnym, osiągnięciem ludzkości w dziedzinie dydaktyki jest tablica na pisaki. Wróćmy jednak do naszego nauczyciela sprzed tysięcy lat, gdy już upewnił się, zapewne zadając pytania, że audytorium rozumie zagadnienie, przystępował do demonstracji – pokazywał jak coś zrobić, po czym kazał słuchaczom robić to samo, sprawdzał, czy dobrze, komentował, pomagał. Zależało mu, bo jeśli uczył kogoś robić pięściaki albo obrabiać skóry to zależało mu, by to było robione dobrze, bo inaczej całe plemię, wcześniej czy później, miałoby przerąbane, już nie mówiąc o ochrzanie od wodza plemienia, że jego syn ma już 11 lat i nadal nie umie robić pięściaków albo nie wie, jak wygląda mamut.

Ta historia zawiera w sobie wszystko, to co było w porządku z edukacją, a co obecnie w porządku z edukacją nie jest i to na każdym poziomie, niestety akademickim również. Dokonajmy więc pewnej analizy tej historii.

“człowiek, który coś umiał”
Bardzo dużym problemem obecnej edukacji w Polsce jest to, iż nauczają osoby, które nic nie umieją, w dziedzinie której mają nauczać. W szkole niższej polega to na tym, iż selekcja do zawodu nauczyciela jest negatywna. Często nauczycielami zostają osoby, które nie miałyby szans ani zawodowo, ani naukowo praktykować danej dziedziny, poza zawodem nauczyciela. Obecna praca nauczyciela, w szkolnictwie państwowym, które obsługuje lwią część uczniów, nie zależy od efektów kształcenia. To patologia, która krzywdzi zarówno dobrych nauczycieli, jak i uczniów. Moje stanowisko co do protestu nauczycieli było jasne: uzależnić profity od efektów kształcenia, złych nauczycieli zwolnić, dobrym nauczycielom oddać pensję tych wywalonych. W szkolnictwie wyższym patologia ta przyjmuje nieco inną postać. Etaty dydaktyczne zostały niemal zlikwidowane, a przecież np. studenta biologii trzeba nauczyć biochemii, czy fizjologii prawda? To bierzemy naukowca, świetnego naukowca, który jednak nie bardzo umie uczyć i nie bardzo lubi uczyć, ale pracuje w zakładzie, który ma w nazwie coś tam i który zajmuje się cośtamem…bakterii. Co ten biedny człowiek musi zrobić? Odkurzyć stare podręczniki i wkuć jeszcze raz całą coś tam, bo nikt po x latach, nie pamięta wszystkich niuansów tego. Już nie mówiąc o stracie czasu, który można przeznaczyć na badania. W takim przypadku robi się wszystko by szybko studentów mieć z głowy i nie musieć się nimi zbytnio zajmować. Znam naukowców, którzy prowadzą fatalne wykłady – mamroczą, mówią monotonnie, czytają ściany tekstów ze slajdów itd., gdy jednak na seminariach mówią o swoich badaniach i swojej dziedzinie, to są osoby kompletnie odmienione – mówią z werwą, ze swadą, ciekawie, czasem wręcz porywająco, rysują, dowcipkują. Rodzi się pytanie: dlaczego nie mają przedmiotów, o tym, co umieją i o czym lubią mówić? Po pierwsze – brak etatów dydaktycznych, po drugie – absurdalne pensa naukowców a po trzecie…

“siadał z grupką ludzi”
Z mojego doświadczenia wiem, że efektywność dydaktyki spada niemal wykładniczo, wraz ze wzrostem liczby uczestników ponad n=10. Prowadziłam zajęcia w grupach mających 6 osób i mających 15 osób, różnica jest porażająca. W większości przypadków, prowadzenie zajęć w grupie większej niż 15 osób mija się z celem, lepiej usiąść i obejrzeć sobie jakiś film. W państwowych szkołach niższych klasy liczące po 15 osób to rzadkość. Jeśli nauczyciel, jakikolwiek, ma >60 uczniów lub studentów, to nie jest w stanie ich poznać na tyle, by wiedzieć, jakie problemy ma X czy Y, a więc jakie podejście wobec nich trzeba zastosować. Studenci/uczniowie przestają być ludźmi, stają się mięsem, szarą masą. Mam koleżankę, nazwijmy ją Kasia, która zajmuje się pewnym zagadnieniem, prowadziła ze mną przedmiot, o którym, jak sama przyznała, ma nikłe pojęcie, żeby wyrobić pensum. Pytam ją: Kasiu, dlaczego nie zgłosisz własnego przedmiotu, z dziedziny, którą się interesujesz i o której masz pojęcie? Odpowiedziała mi, że kiedyś zgłosiła, ale zapisywało się 6-8 osób i przedmiot nie był uruchamiany. Te 6-8 osób to była mniej więcej liczba dyplomantów i praktykantów w jej zakładzie. By przedmiot został uruchomiony, ma być 12 osób i koniec, niezależnie czy to jest przedmiot o populacjach Scytów, czy o nowotworach. Jest to często omijane; studenci, jeśli są zgrani, proszą kolegów, by się zapisywali na przedmiot, jako martwe dusze, po czym po zatwierdzeniu przedmiotu i jego uruchomieniu się wypisują. Studenci są mądrzejsi i cwańsi niż się nam wydaje. Bardzo podoba mi się system na WMI UAM, gdzie istnieją grupy wykładowe, po to by pracownicy mieli więcej godzin dydaktycznych i by studenci uczyli się w nieco mniejszych grupach. WCh czy WMI to wydziały UAM, które są żywym dowodem na to, że jeśli się chce, to można. Uniwersalnym młotkiem rozbijającym ścianę moich argumentów, jest to, że “PKA była i byli zachwyceni”, prawda jednak jest taka, że masa ciągnie w dół, z fizyką trudno wygrać.

“którzy się chcieli tego nauczyć”
Moje doświadczenie wskazuje jednoznacznie: jeśli ktoś chce się nauczyć, to się nauczy wszystkiego, człowiek, który nie chce się nauczyć, to nie nauczy się niczego. Simple as that. Nie da się zmusić ludzi do nauki. Zmuszając do nauki osoby, które nie chcą się uczyć i wciskając je w grupę ludzi, którzy chcą się uczyć, krzywdzimy obie grupy i nie osiągami niczego oprócz frustracji i straty czasu oraz pieniędzy. Można zmusić małe dzieci do nauki pisania, czytania i liczenia, ale później te dzieci dorastają i opór materiału rośnie. Dlatego uważam, że poza pierwszymi czterema czy pięcioma klasami podstawówki, obowiązek szkolny powinien zostać zlikwidowany. W starszych klasach, poza elementarnym językiem polskim i matematyką, wszystkie przedmioty powinny być do wyboru. I w końcu, powinno się zlikwidować idiotyczny podział na biologię, chemię, fizykę itd., to już nawet nie jest nauka pruska, to diabelnie współczesna patologia. Mam w swoim księgozbiorze podręczniki, z przełomu wieków, przeznaczone dla uczniów do szkół elementarnych takie jak: zoologia, botanika, literatura, arytmetyka, algebra, chemia, dynamika, elektromagnetyzm itd. itd. Biochemia ma zupełnie inny operatyw, aparat pojęciowy i podejście do zagadnień niż zoologia. To są dwie kompletnie różne dziedziny i bardzo rzadko się zdarza, by zawołany przyszły zoolog lubił biochemię i by zawołany przyszły biochemik lubił zoologię, włóżcie ich do jednej klasy i uczcie “biologii”, gratuluję, spowodowaliście, iż oboje, przynajmniej przez część czasu, będą znudzeni i sfrustrowani. Uczniowie powinni się zapisywać, na co chcą i tworzyć swój własny program. Obecne przedmioty, w tym na studiach wyższych, to często pomieszanie z poplątaniem. Jest xdziesiąt zagadnień i wszystkie po łebkach. Kolejna sprawa, która bije zarówno w tych najzdolniejszych i najbardziej zainteresowanych, jak i tych przeciętnych i tych kiepskich, jest fakt, że w dzisiejszym politpoprawnym społeczeństwie nie wypada klasyfikować uczniów czy studentów, według ich umiejętności czy inteligencji. Jedyna dziedzina, w której jest to akceptowane, to języki obce. Nie potrafię objąć rozumem, dlaczego nie możemy mieć klas dla początkujących, średniozaawansowanych i zaawansowanych. Wszyscy by na tym skorzystali i uczniowie (studenci) i nauczyciele. Kiedyś na studiach było coś takiego jak kursy małe i duże, to był świetny pomysł i powinien on zostać przywrócony i wprowadzony na każdym etapie nauczania. Tak jak mówił Muhammad Ali “blue birds fly with blue birds […] pidgeons wants to be with pidgeons […] the eagles wants to hang out with eagles”. Jesteśmy inni, mamy inne potrzeby i zainteresowania. Obecnie żyjemy w takim społecznym ogłupieniu, że studia wyższe stały się obowiązkowe, narzucane przez presję społeczną wytworzoną przez polityków, którzy chcą sobie podbijać wskaźniki.

“tłumaczył im jak to zrobić, jak to działa”
Obecnie, dogorywającą spuścizną tego podejścia jest system, który ocalał jedynie na studiach wyższych, technikach i na niezależnie organizowanych kursach, tj. system wykłady-ćwiczenia, teoria-praktyka. Tutaj pozwolę sobie na pewną dygresję, Drogi Czytelniku, jeśli wybierasz się do szkoły średniej, wybierz technikum (albo szkołę prywatną), to najlepsza obecnie szkoła niższa, będziesz miał zajęcia praktyczne, bo taki obowiązek nakłada ustawa, upieczesz dwie pieczenie przy jednym ogniu – będziesz miał maturę i zawód, nie daj się nabrać na głupie gadanie o prestiżu. Moi znajomi mają już dorosłe dzieci, zawsze reklamowałam technika, sama jestem technikiem, wiele z tych osób już pozdawało matury i żałują oni, że nie wybrali technikum. Wracając do tematu, w technikach jako tako to działa, na w szkołach wyższych bywa z tym różnie. Moje wieloletnie apele do prowadzących by organizowali swoje zajęcia tak, by teoria poprzedzała praktykę i by studenci przychodzi na ćwiczenia po “przerobieniu” danego zagadnienia na wykładzie, pozostają bez echa, co powoduje, że faktycznie wykłady przestają mieć sens. Wykład to obecnie jedna z najbardziej krytykowanych form zajęć, z wielu powodów. Jednakże odpowiednio zorganizowane i przeprowadzone wykłady są bezcenne. Do dziś pamiętam świetne wykłady takich osób jak prof. Gałęzowski, prof. Kaczmarek, prof. Szweykowska-Kulińska (nie wymieniłam wszystkich) i diabelnie nudne i monotonne wykłady osób, których z nazwiska nie wymienię. Rewolucją by było po prostu “tłumaczenie” – wyjaśnianie jak coś się robi lub jak działa, a nie referowanie, o niekończących się listach i suchych definicjach, co rozwinę niżej.

“rysował najpierw za pomocą patyka na piasku”
Power Point to rak toczący szkolnictwo na każdym poziomie. Dla dydaktyki Power Point jest jak nóż dla ogólnego użytku – z zasady użyteczne narzędzie, ale może być wykorzystane do czynienia wielkiego. I tak też jest – obecnie PowerPoint służy głównie do mordowania uwagi słuchaczy i ukrywania tego, że prowadzący nie wie, o czym mówi lub ma w nosie, czy ktoś coś z tych zajęć wyniesie, czy nie. Jeśli masz tekst na slajdzie, a mówisz coś zupełnie innego – słuchacze ogłupieją – bo trudno się skupić na słuchaniu i czytaniu jednocześnie, jeśli masz tekst na slajdzie i go czytasz – po 10 minutach spiritus słuchaczy, ubi vult – ich uwaga odleci i zanim się połapią, będziesz 5 slajdów dalej. Jeśli masz same obrazki i tylko mówisz: patrzcie, to jest czerwone jabłuszko *klik* a to jest niebieski obłoczek *klik* a to zielone…efekt będzie mniej więcej taki jak w poprzednim przypadku, bo ileż można oglądać obrazki bez żądnego zajmującego inputu? Każde zajęcia, w tym wykłady, wymagają interakcji ze słuchaczami. Najlepszy, według mojego doświadczenia, jest rysowanie, gdyż rysowanie pozwala obejmować rzecz rysowaną stopniowo – rysunek nie jest po prostu wyświetlany, jest in statu nascendi, słuchacze śledzą, co będzie dalej, by podnieść ich uwagę można ich, na chwilę, wpuścić w maliny symulując np. znany, często popełniany błąd, i pochwalić tych, którzy się zorientują lub samemu to “odkryć” dokonując nagłego zwrotu akcji, można kazać im mówić, co masz narysować albo napisać, by sprawdzić, czy uważają i rozumieją. To nie jest tak, że Filutowska jest bezczelna i tak sobie umaiła, tak są prowadzone wykłady na najlepszych uczelniach na świecie, Youtube pęka w szwach od transmisji online. Oglądając je, proszę zwrócić uwagę, jak często stosowana jest metoda sokratejska, która jest bardzo skuteczna i którą, z wielkim powodzeniem, stosuję od lat. Sokrates wiedział, że interaktywne nauczanie to najlepsze nauczanie, chodził więc po mieście i zadawał ludziom pytania, tak by pod jego kierunkiem sami mogli dość do prawdy. Ewolucja nas tak ukształtowała, że samodzielnie odkryta prawda to najtrwalsza i najcenniejsza prawda. Wracając do Power Pointa – czywiście, jeśli trzeba pokazać zdjęcie jakiegoś preparatu, czy zjawiska – jest on niezastąpiony, ale niestety – prawda jest taka – że w dzisiejszych szkołach jest on sromotnie nadużywany. Już nie wspominając, że przygotowywanie tych prezentacji jest żmudne i czasochłonne, wielu nauczycieli akademickich, których znam, narzeka na to, kiedy jednak sugeruję, by porzuciły Power Pointa i wzięły do ręki krędę lub pisak wściekają się na mnie, albo mówią, że to wykład akademicki i “obowiązują standardy”. Te “standardy” niestety często powodują, że studenci nudzą się jak mopsy i nic nie wynoszą z wykładów. Rysowanie i ogólna interakcja ma jeszcze jedną zaletę – ze względu na to, że zabiera więcej czasu niż tylko pokazanie slajdu, wymusza ona pewną dyscyplinę w selekcjonowaniu materiału. Bez Power Pointa trudno jest zrobić “wszyściutko po łebkach” i o wiele łatwiej jest dostosować poziom abstrakcji do grupy. “Wszyściutko po łebkach” to zmora wykładów akademickich, podstawą mechaniki tego zjawiska jest znacznie obcięcie godzin dydaktycznych. Wykładowca czuje, że musi zrealizować X zagadnień, ale wie, że ma mało czasu. Dobry wykładowca stwierdzi, że w takim razie część zagadnień jedynie zasygnalizuje i powie studentom, że warto to doczytać, kiepski wykładowca zrobi przegląd podręcznika. Dobry wykładowca, w takim przypadku, nauczy studentów, tego, czego się da nauczyć w jednostce czasu, jaką ma do dyspozycji, kiepski wykładowca nauczy ich domalowywania wagoników na ławkach albo gry w państwa-miasta. Pytanie tylko, czy podatnicy chcą za to płacić? Warto też wspomnieć, iż studenci wyczują to, że nie wiesz o czym mówisz, jak rekiny krew, po czym dość bezlitośnie cię ocenią. Bardzo dużo rozmawiam ze studentami, zarówno tymi, którzy odbywają praktyki w zakładzie, w którym pracuję, tymi, którzy pracują w moich grantach albo tymi, którzy przychodzą do mnie na korepetycje albo “tajne komplety”, kiedyś też prowadziłam Niezależne Studenckie Biuro Prawne. Gdy mam czas, chodzę na wykłady prowadzących, na których studenci narzekają. Bywa tak, iż mimo iż znam te zagadnienia i one mnie fascynują, to siedzę i nachodzi mnie ochota, by krzyczeć albo wbić sobie długopis w rękę. Z całą stanowczością podkreślam, że to nie zawsze jest zła wola wykładowców, oni często czują, że tego się od nich wymaga i że tak jest profesjonalnie, a nie ma nikogo, dostatecznie utytułowanego, by skutecznie wyprowadził ich z błędu.

“pokazywał jak coś zrobić, po czym kazał słuchaczom robić to samo, sprawdzał, czy dobrze, komentował, pomagał.”
Na moim Wydziale, na ćwiczeniach istnieje coś takiego jak “wstęp teoretyczny” i podczas gdy sama idea krótkiego wstępu teoretycznego, sama w sobie, nie jest zła (np. prof. Leśniewicz z naszego wydziału był mistrzem prowadzenia krótkich, zwięzłych i treściwych wstępów teoretycznych). Jednakże w obecnym kształcie jest ogromną stratą czasu, który można by wykorzystać lepiej. Czasem zajmuje on połowę laboratoriów (!). Rozumiem mechanikę tego zjawiska – przyczyną jest m.in. desynchronizacja wykładów i ćwiczeń oraz fakt, iż w dużym stopniu zarzucono takie formy sprawdzania zdolności do wykonania ćwiczenia praktycznego, jak wejściówki, co z kolei zrobiono dlatego, że student jest cenny, więc trzeba mu dać 4-5 podejść do poprawy by zaliczył, a na to mało kto ma czas i ochotę. Wstęp teoretyczny oczywiście prowadzony jest za pomocą Power Pointa. Na zrobienie doświadczenia zostaje bardzo mało czasu. Kolejną plagą jest to, iż nie wymaga się od studentów, by doświadczenie wykonali prawidłowo oraz często zajęcia są tak skonstruowane, że studenci pracują w grupach, gdzie jeden trzyma probówkę, drugi pipetuje, trzeci robi coś tam jeszcze, reasumując, przez 5 lat studiów student, na zajęciach, nie wykonuje samodzielnie czegoś takiego jak PCR. Przychodzą studenci na III roku, czyli tacy, którzy niedługo otrzymają tytuł licencjata, pyta się ich czy np. samodzielnie, od początku do końca, wykonywali elektroforezę albo PCR, mówią, że nie, w takim razie pada pytanie, czy mieli to na zajęciach, mówią, że tak, ale np. cała grupa robiła jedną reakcję, a ja tylko dodałem startery (sic!). Gdyby to był jeden student czy dwóch można by powiedzieć, że konfabulują, ale niestety, praktycznie w każdym zakładzie, każdy student, odpowiada na te same pytania tak samo. Istnieją problemy takie jak finansowanie, ale, co udało mi się udowodnić “na żywo”, często problemem jest sama organizacja i podejście do zajęć. Podejście do zajęć praktycznych jest niestety mało problemowe, masz wlać, ma zrobić się niebieskie i tyle.

“Zależało mu”
Niestety, dydaktyka, na każdym poziomie nauczania jest traktowana po macoszemu, nauczyciele albo są kiepscy, albo wypaleni, albo się ich zmusza do uczenia tego, czego nie chcą, albo rozlicza się ich z jednego, a wymaga drugiego itd. itd. Nie ma nagród dla osób, którym zależy, czasem wręcz, takie osoby są traktowane jako burzyciele określonego porządku lub wariaci (wiem coś o tym z autopsji). W przypadku plemienia, sprzed dziesiątek tysięcy lat, wódz mógł takiego kiepskiego nauczyciela wywalić z plemienia, teraz rodzic może sobie jedynie pokrzyczeć. Sami uczniowie i studenci ponoszą winę za ten stan rzeczy – nie zrzeszają się, nie komunikują włodarzom problemów, boją się, mimo iż finansowanie per capita powoduje, iż to najlepsze dla nich warunki by przemówili. Ostatnio było spotkanie studentów z profesorem, który zasiada w Radzie Programowej, normalnie rozgadani studenci stali cicho jak trusie i niemal siłą trzeba od nich było wyciągać “zeznania”, mimo iż profesor, o którym mowa jest osobą sympatyczną i raczej otwartą. Studentom też często nie zależy, bo są wychowywani w kulcie dyplomu i jeszcze nie są świadomi, że sam dyplom nie ma żadnego znaczenia w ich karierze (chyba że studiujesz medycynę lub prawo). Ankiety nie są wypełniane, z 30 studentów ankietę wypełnia troje i to tych najbardziej niezadowolonych np. z powodu przyłapania na ściąganiu (podejście w polskiej szkole do ściągania i “zrzynania” to materiał na osobny wpis.

Reasumując, nie zmusza się uczniów czy studentów do samodzielnego myślenia, nie sprawdza się zrozumienia tematu, nie widzi się różnicy między “wiedzieć” a “rozumieć”. Nie uczy się logicznego, krytycznego myślenia, nie stawia się studentom zadań nie do rozwiązania albo takich, które nie mają jednego rozwiązania. Szkoła, na każdym poziomie, jest odtwórcza i syntetyczna, a będzie gorzej, bo ludzie wierzą, że klikanie ikonek i filmiki na Youtube są w stanie zastąpić wykłady i kontakt z nauczycielem i że “w dobie Internetu szkoła nie ma sensu”. Moi Drodzy, w takim kształcie ona nigdy nie miała sensu i to w żadnej dobie. Obecna szkoła pruska miała wykształcić posłusznych robotników, a nie wybitnych, krytycznych wobec wszystkiego, włączając w to autorytety, samodzielnie myślących intelektualistów. Jest to też powód, dlaczego polska nauka stoi na tak niskim poziomie, z myślącego syntetycznymi schematami, serwilistycznego studenta, nie będzie dobrego naukowca. Istotą nauki jest krytykować, podważać i argumentować – a tego się nie uczy. Można reformować, na każdym poziomie, w każdym zakresie – od jednego labu po cały Wydział czy Uniwersytet, od jednej klasy, jednego przedmioty i jednej szkoły, ale trzeba chcieć i mieć odwagę, a nie zasłaniać się regulaminami, przepisami (które są tak napisane, że każdy je może interpretować, jak chce), statutami, planami i procedurami.

Please follow and like us:

Facebook Comments

Opublikuj komentarz